Podróż Zachody słońca wprost ze świata końca
Patrzę na krople deszczu miarowo spływające po szybie, ściekające nastepnie wartkim strumykiem po okiennym parapecie. Szaruga i smuta. I tak regularnie prawie dzień po dniu. Nawet pies znużony leży na dywaniku, zniechęcony wizją spaceru w takich warunkach pogodowych. Koniec października i listopad to miesiące, które najczęściej określa się jako najmniej miłe dla człowieka naszych szerokości geograficznych. Rutyna dnia codziennego, w połączeniu z atmosferą panującą na zewnątrz, działa zazwyczaj niezwykle depresyjnie na ludzi. Ale nie dla mnie. Mnie się gęba cieszy, bo wiem, że jak co roku o tej porze, wyjeżdzam lada dzień doświadczać innego października bądź listopada, bardziej przyjaznego, tchnącego euforię i radość w codzienną szarugę, a przede wszystkim pozwalającego na uchwycenie w lico zapomnianych już promyków słonecznych. Jakże często niedocenianych podczas innych, znacznie przyjaźniejszych, okresów wiosennych czy letnich.
Tym razem uderzam na koniec świata i choć kolokwialnie mówiąc końców świata tyle, ile mówców o nich traktujących, to jednak miejsce, w które jadę od zawsze określane było tym terminem. Od czasów bowiem starożytnych, nasza europejska cywilizacja, a ona uważaną była, często jakże niesłusznie, za jedyną pragmatyczną i wyznaczającą ramy ludzkości, za piewcę postępu kulturowego i jedynie właściwą drogę życia, traktowała zachodni rąbek fartuszka Europy za koniec świata. Tutaj zachodziło słońce, na zachód stąd w morzach żyły straszne potwory, tutaj europejska wiedza o świecie się kończyła. Nie dziwota więc, że Portugalia, o niej tutaj piszę, zajmując najzachodniejszy zachód Starego Świata, była miejscem, w które zapuszczać się było średnio przyjemnym. Wszak nikt nie chciał obcować tak blisko owego końca świata. I tak było od czasów starożytnych, średniowiecznych, poprzez epokę wielkich okryć, w których sama Portugalia królowała, starając się zwrócić uwagę europejskiej braci na swą obecność na mapach, aż po dzień dzisiejszy. Świat się powiększył, mapa zaokrągliła, egzotyka wkroczyła w naszą świadomość swymi marzeniami, a Portugalia, jak była tak jest i dzisiaj jednym z najmniej znanych zakątków naszego kontynentu.
By się przekonać dlaczego tak jest, postanowiłem, wykorzystując ryanairowską promocję cenową, uderzyć właśnie w owe okolice, w miejsce gdzie słońce (a przynajmniej to europejskie) spotyka się z morzem na końcu swej codziennej wędrówki. Miejsce to, przynajmniej dla mnie, było do tej pory zupełnym terra incognita, a od zawsze lub jeszcze dłużej stanowiło jedno z topowych podrózniczych marzeń. Zebrałem czterosobowy team i przystąpiliśmy do opracowywania planu naszych portugalskich wojaży. Mimo ambitnych wizji snujących się po głowie, nasza koncepcja coraz bardziej ulegała okrojeniu, próbując znaleźć kompromis między naturą leniwszą i żądną relaksu (głównie plażowego), a marzeniami o aktywności, przygodzie, kroczeniu śladem bogatego dziedzictwa portugalskiej historii, zwłaszcza okresu arabskiej dominacji w tym regionie i średniowiecza.
Tym samym, będąc ograniczonym tygodniowym okresem, po rozważeniu przesłanek racjonalnych, logistycznych, wreszcie często zupełnie egoistycznych, zwłaszcza ze strony mojej osoby, padło na dwa, jakże diametrialnie się różniące i tym samym idealnie pasujące do naszych planów regiony Portugalii – najbardziej turystyczny Algarve oraz najdzikszy, ale ukazujący obraz takiej starej, prawdziwej Portugalii – największy jej region Alentejo.

Ruszamy ku przygodzie... 2010-10-20
Lot z Katowic do Faro przedzielało międzylądowanie w Bergamo. Podalpejska zimnica zbytnio nie dodawała otuchy naszym wakacyjnym wyobrażeniom. Dopiero widok z malutkich okienek samolotowych na kipiące żywotnością wybrzeże Algarve, obrzeżone cudnymi plażami i ciemnobłękitnymi wodami Atlantyku rozbudził nutkę optymizmu, dopiero kiełkującą na samym początku naszej wizyty na portugalskiej ziemi. Niestrasznym nam było nawet zderzenie się z rzeczywistością śródziemnomorskiej natury w postaci siesty, nakazującą nam tym samym dwugodzinne oczekiwanie na odbiór samochodu dopiero po jej zakończeniu. Tym bardziej, że oczekiwanie wypełnione przyjemnym wspomnieniem o ucieczce przed jesienną, polską słotą, odbywało się w cieniu majestatycznych palm. Nowa polówka, którą odtąd było nam danym zapuszczać się w te dzikie i te trochę mniej regiony Portugalii, kosztowała nas na okres siedmiu dni po ok. 25 euro na głowę. Tak tanich samochodów nie wypożyczałem jeszcze nigdy i obawiam się, że może już mi nie być danym. Na dzień dobry wielki plus na poczet Portugalii.
Ruszamy ku przygodzie...

Kafelki od Lorenca 2010-10-20
Malutkie Sao Lourenco, stanowiące właściwie obrzeża trochę większego Almancil, odwiedziliśmy nietylko dlatego, że było nam po drodze. Przede wszystkim dlatego, że znajduje się tutaj jedna z największych perełek architektonicznych Algarve – kościół Igreja Matriz De São Lourenço. Romański kościół, przebudowany w stylu baroku, słynie z wnętrz wyłożonych przepięknymi azulejos, przedstawiającymi scenki z życia Św. Wawrzyńca. Wzniesiono go w podzięce Świętemu za wysłuchanie błagalnych modlitw o deszcz. Szkoda, że wewnątrz nie można robić zdjęć, byłoby czym nasycić oko potencjalnego odbiorcy.
Samo Almancil odwiedziliśmy, kierowani żądzą zaspokojenia apetytu. Niestety nie było nam danym natrafić na jakąkolwiek restauracyjkę, tawernę, oberżę serwującą jedzenie. Po raz pierwszy spotykam się z tak radykalnym ucieleśnianiem idei siesty. W żadnym z krajów kultury śródziemnomorskiej nie doświadczyłem tego, by w okresie siesty praktycznie niemożliwym stało się znalezienie punktu zaspokojenia pobudek smakowych zgłodniałego turysty. Jak się później wielokrotnie okazało, Portugalia jest w tej kwestii stanowcza i nieprzejednana.

Piękno przez turystyczny blichtr pogwałcone 2010-10-20
Do stolicy (obok Faro, czy Albufeiry) portugalskiego zagłębia turystycznego - ok. 50 tys. Portimao, docieramy późnym popołudniem. Mkniemy, z nadzieją ujrzenia cudownego zachodu słońca, ku największej atrakcji okolicy, słynnej plaży Praia da Rocha, uważanej przez wielu za najpiękniejszą w Algarve, a być może i całej Portugalii. Matka przyroda popuściła tutaj wodze fantazji pozwalając procesom krasowym i erozji na swobodę przy rzeźbieniu form skalnych, wyrastających na jaśniutkim piasku pod najróżniejszymi postaciami. W efekcie powstały skalne kolumny, bryły, bruzdy i wypiętrzenia pozwalające na snucie przez odbiorcę ich piękna różnorakich wyobrażeń co do ich formy. Zachód słońca rzucający czerwonawą poświatę na formacje skalne dodaje im niesamowitego uroku. Postanawiamy powrócić tu rankiem, by podziwiać w świetle dziennym piękno tego miejsca. Noc spędzamy w zaskakująco przyjemnym schronisku młodzieżowym (pousadas de juventude). Sala kinowa, basen, wysoki standart, jestem zaskoczony jakością takiej noclegowni. Tym bardziej, że płacimy tylko 12 euro od głowy, a dostajemy dodatkowo jeszcze śniadanie w cenie. Zresztą, o czym później wielokrotnie danym mi było się przekonać, baza noclegowa w Portugalii, w owych schroniskach, jest na bardzo wysokim poziomie, wprost nieprzystającym do niskiej ceny.
Rankiem ponownie odwiedzamy plażę Praia da Rocha. Być może urzeczeni wieczornym spektaklem zachodzącego słońca, nie zwróciliśmy wczoraj uwagi na przywary sprawiające, że plaża traci w oczach, zwłaszcza w porównaniu do plaż, które zobaczyliśmy w późniejszym etapie naszej wędrówki. Z urokiem samej plaży, a zwłaszcza cudownych formacji skalnych nie licuje bowiem widok na hotele, budynki i inne turystyczne przybytki gęsto rozsiane na nabrzeżu. Traci ona przez to swój urok, pozwalając konsumpcyjnej wizji turystyki wkroczyć ze swymi buciorami w bastion wydałoby się zarezerwowany dla westchnień nad pięknem i misterią natury. Ilekroć spojrzeć w stronę nabrzeża, plaża traci swój przymiot dzikości, miejsca pozwalającego na kontemplację i spokój. Zapewne jeszcze bardziej w okresie najazdu turystów w okresach letnich, gdy ponoć przysłowiowej szpilki wbić tu nie da rady.

Kwintesencja algarvskiego uroku 2010-10-21
Moim skromnym zdaniem Lagos i jego okolice z bajecznymi plażami, otoczonymi fantazyjnymi formacjami skalnymi, to zdecydowanie najciekawszy fragment południowego wybrzeża Portugalii. Samo Lagos w moich sądach urasta z kolei do miana najciekawszego miasta regionu Algarve. Zdecydowanie różni się bowiem od typowo turystycznych kurortów typu Portimao, Albufeira, czy Faro. Przede wszystkim nie jest nastawione wyłącznie na turystyczną konsumpcję, przejawiającą się, czy to widokiem hotelowych konglomeratów skutecznie oszpecających widok na morskie nabrzeże, czy też tabunami napalonych wyłącznie na doznania cielesne, mniej duchowe, turystami turnusowymi. Miasto wręcz do granic możliwości przesiąkniete jest historią, nie tą malutką lecz wielką, pisaną w dawnych czasach tymi najpiękniejszymi zgłoskami, tą do której dziś odwołują się portugalskie wspomnienia, tą dzięki której choć pobieżnie można poczuć ducha idei saudade. Warto więc pokręcić się po cudownych, wąskich uliczkach starej części miasta, chłonąć ślady imperialnej historii, wreszcie usiąść pod pomnikiem Henryka Żeglarza, wyobrazić sobie karawele przez niego, właśnie z Lagos, w świat wysyłane. Nie sposób wzrokiem nie natrafić na arkady dawnego targu niewolników, notabene pierwszego w Europie, tym samym snując wyobrażenia i o tej mniej chwalebnej karcie w historii miasta.
Znużenie, mogące wystąpić w następstwie chłonięcia mnogości faktów i historii miasta, najlepiej zwalczyć obecnością na jednej z wielu okolicznych plaży. Różnorodność widoków przez nie serwowanych zaspokoi najwybredniejsze gusta. Zachwalana Meia Praia mnie osobiście nie powala. Co innego Dona Ana, czy trochę dalej położona Porto de Mos. Cudowne formacje skalne, górujące nad mieniącym się wszelkimi odcieniami błękitu morzem, muszą wprawić w zachwyt. Wszystkie przebija jednak cypel Ponta de Piedade. Widoki na potężne klify po zachodniej stronie, małe łódeczki zgrabnie manewrujące pomiędzy skalnymi rozpadlinami, sprawiają, że warto zatrzymać się tutaj ponadplanowo, podziwiając maestrię i gust przyrody.
Dla mnie szczególnie przyjemnym doznaniem była kąpiel w wodach Atlantyku. Nie stanowi to nijak powodu do nadmieniania, gdyby nie fakt, że lada dzień listopad w kalendarz stuknie. Wychodzi na to, że są w Europie jeszcze miejsca, gdzie w owym czasie doświadczyć można jeszcze kąpieli w bardzo przyjemnych warunkach pogodowych.

Dzika twarz Algarve 2010-10-21
Kierując się dalej ku zachodowi, by końcem dnia osiągnąć nasz cel – Przylądek Św. Wincenta, docieramy w okolice Salemy. Pejzaże za oknem stają się coraz dziksze, co świadczy o oddalaniu się od centrów masowej turystyki regionu Algarve. Po drodze, świadomie obierając mniej znaczące drogi, widzimy rozłożyste łąki porośnięte oleandrami, dzikie pastwiska, pozostałości wielkich gospodarstw rolnych w stanie głęboko zaawansowanego rozkładu. Ta swoista dzikość natury, jej dominacja w otaczającym krajobrazie, jakże odmienna od widzianej w miejscach bardziej turystycznych, ma swój nieprzenikający czar. Przyjemnie jest popatrzeć na stada krów wypasające sie na bezkresnych łąkach w towarzystwie białych czapli.
Ciekawie w tym otoczeniu prezentują się ruiny starego fortu Forte de Almadena. Ze wzniesionego w XVI wieku bastionu pozostały już tylko ruiny, co nie zmienia faktu, że fort ów, zbudowany na szczycie potężnego klifu i spoglądający przez kilka wieków historii w morską otchłań, jest warty odwiedzenia. Choćby tylko z uwagi na swe romantyczne usytuowanie.
W niedługim czasie mijamy kościółek templariuszy Nossa Senhora de Guadalupe. Szkoda, że jest już zamknięty. Pozostaje nam tylko z oddali przyjrzeć się miejscu, gdzie sam Henryk Żeglarz zwykł oddawać się modlitwie.

W białym forcie 2010-10-21
Jeszcze przed zachodem słońca, co było naszym zamierzeniem, docieramy do Sagres. Najbardziej znanym miejscem tej miejscowości jest biały fort Fortaleza de Sagres. Położony na skalnym cyplu Ponta de Sagres, był kiedyś, choć co do tego istnieją spory w środowiskach naukowych, siedzibą rozsławionej szkoły nawigatorskiej ufundowanej przez Henryka Żeglarza. Największą atrakcją fortu, zachowaną zresztą do dzisiaj, jest słynna Róża Wiatrów - olbrzymi kompas. Mnie najbardziej inponuje jednak krasa okolicznej natury, zwłaszcza widoki na pobliskie klify, stromo strzegące południowo – zachodnich brzegów Portugalii. Rzut oka na spienione morskie fale rozbijajace się o podstawy klifów wzbudza szacunek. Owe solidne fundamenty od wieków radzą sobie z morskim żywiołem, sprawiając wrażenie obojętnych na gniewne pomruki oceanu, próbującego wedrzeć się na europejską ziemię. Chyba tylko orły, majestatycznie kołujące nad nimi, zdają się być obojętnymi na odgrywające się tutaj bitwy żywiołów.

Na krańcu starego świata 2010-10-21
Rzut oka na słynny O fim de Mundo (koniec świata), jak zwykło się określać Cabo de Sao Vincente pobudza nas do działania. Postanawiamy dotrzeć tam na tyle szybko, by móc jeszcze przed zachodem słońca wrócić do Sagres, skąd chyba najlepiej obserwować codzienny cykl topienia się słońca w morzu. Przylądek Św. Wincentego to najdalej na południowy zachód wysunięta część Europy. Cypel zwany humorystycznie również Przylądkiem Ciepłych Gaci, wyznacza jeszcze jedną granicę, mianowicie przejścia ze strefy chłodniejszej Europy do tej cieplejszej. Mimo usilnego wpatrywania się w morskie otchłanie niedostrzegam brzegów którejś z Ameryk.
W drodze powrotnej zatrzymujemy się w ruinach fortu Beliche, skąd można podziwiać widoki zarówno na fort w Sagres, jak i na przylądek Św. Wincentego. Po powrocie do Sagres urządzamy sobie kolacyjkę na skałach, podziwiając pomiędzy poszczególnymi gryzami kanapki cudowny zachód słońca nad średniowiecznym końcem świata. W myślach przypinam sobie ordery chwały, wszak jestem ostatnim tego dnia w kontynentalnej Europie, który może jeszcze podziwiać dzisiejsze słońce.

Dziewicze oblicze Costa Vincentina 2010-10-22
Na noc docieramy do położonej już na wschodnim wybrzeżu Portugalii Arrifany. W miejscowym hostelu młodzieżowym umilamy sobie ciepły, prawie już listopadowy, wieczór, sącząc na balkoniku tego cudownie położonego schroniska, litrowe Sagresy. Dopiero rano doświadczamy uroku położenia ośrodka. W którą stronę by nie popatrzeć wzrok przyciąga otchłań niespokojnego morza. Mimo zmęczenia wywołanego nocną wojną z plagą komarów, delektujemy się zastanymi widokami.
Dzisiejszy dzień, który planowo ma nas przemieścić o 250 km na północ, zapowiada się fantastycznie. Z perspektywy czasu stwierdzam, że rzeczywiście był to jeden z najpiękniejszych dni podczas naszej portugalskiej włóczęgi. Wszystko dzięki niesamowitym pejzażom, jakimi raczyło nas, położone na trasie naszej podróży, wschodnie wybrzeże. Costa Vincentina, bo taką nosi owo wybrzeże nazwę, rekomendowane bywa przez przewodniki jako jedno z najpiękniejszych w całej Europie. Dziewicze plaże, otoczone majestatycznymi, strzelistymi klifami, porośnięte wielokolorowymi kwiatami, potrafią oczarować. Największą jego zaletą jest chyba totalna obojętność branży turystycznej na jego uroki. Zapewne wpływ na to mają zimne wody Atlantyku je obmywające, a sprawiające, że woda jest tu trochę chłodniejsza niż na turystycznym południowym wybrzeżu regionu Algarve. Mnie, z pasją chłonącemu cuda natury wolne od przywar konsumpcyjnej turystyki, miejsce to szczególnie przypada do gustu. Brak wielkich hotelisk, infrastruktury turystycznej, gwarnych i przepełnionych plaż. Zamiast tego dziewicza, nieskażona natura w najczystszej postaci, królestwo skał, kwiatów, fal i surferów w ich potędze zakochanych. Costa Vincentina na każdym kroku ukazuje swe walory geologiczne, faunistyczne (48 gatunków endemicznych roślin), wreszcie ornitologiczne (lęgowisko dla 200 gatunków ptaków).
Sama Arrifana zasługuje na wzmiankę. To miejsce, w które warto się skierować, uciekając przed masową turystyką. Cisza i spokój, kilka domków na krzyż, parę wędzarni ryb, przepiękne plaże. Rzeczywiście, to miejsce w którym aż prosi się naładować baterie przed powrotem do codzienności.

Narażeni na efekt wybałuszonych oczu 2010-10-22
Z Arrifany kierujemy się na północ, obierając, być może nie najkrótszą, ale niewątpliwie najurokliwszą, drogę wzdłuż morskiego brzegu. W ten sposób docieramy do miejsca, które wywarło na mnie potężne wrażenie. Malutka, zupełnie pozbawiona turystów miejscowość Monte Clerigo, to moim zdaniem najpiękniejsza osada plażowa całej Portugalii. Wychwalane plaże regionu Algarve nijak się mają do walorów plaży Monte Clerigo. Ba, moim zdaniem to jedna z najpiękniejszych plaży, jakie w życiu danym było mi spatrzyć. Nie strzelają tu w górę smukłe palmy, nie kusi żar tropików, zamiast tego jest wiatr, potężne fale rozbijające się o brzeg, ciemnomodre morze, nijak mające się do uroków szmaragdowych wód tropikalnych. Nigdzie jednak, nie odniosłem wrażenia obcowania w miejscu, gdzie przyroda mogłaby aż w taki sposób dominować. Wskazywać widzowi, kto tutaj rozdaje karty, uraczać z pozycji przełożonego swoimi wdziękami. Ośmio kilometrowa plaża, bardziej przypominająca lotnisko, niż królestwo piaskowych zamków, ciągnie się aż po horyzont, Jej granice wyznaczają potężne klify, obejmujące niczym ramionami to, co oferuje najcenniejsze. Spędziliśmy tu szmat czasu, a miałem wrażenie jakby wciąż za krótki. Chciało się tu być i patrzeć, słowa były zbędne, podziw dla twórczej ręki natury aż zanadto widoczny w wybałuszonych oczach.

Ostatni punkt oporu 2010-10-22
Kolejnym przystankiem w naszej podrózy ku północy, była mieścina Aljezur. Jedno z wiodących miast Costa Vincentina, było niegdyś jednym z ostatnich punktów oporu Maurów, którzy wznieśli w X wieku fortecę na górującym nad okolicą wzniesieniu. Pozostający w ruinie zamek, nie dostarcza zbytnich impulsów historycznych, oferuje jednak rozległe widoki na okolice. Innym ciekawym miejscem jest kościółek Misericordia, z typową bieloną i jaskrawie obrzeżoną fasadą.

Pożegnanie z Costa Vincentina 2010-10-22
Mimo napięcia czasowego i dystansu dzielącego nas od punktu celowego dnia dzisiejszego, postanawiamy raz jeszcze poddać się urokowi plaż wybrzeża Costa Vincentina. Wywarły one w nas
na tyle niesłabnące wrażenie, że nie spośób opuścić tych okolic bez ostatniego, nostalgicznego spojrzenia na dziewicze piękno Costa Vincentiny. Obieramy kurs na popularną w światku surferskim miejscowość Odeceixe. Wkrótce naszą drogę wyznaczać zaczyna górujący nad okolicą wiatrak, niczym z Cervantowskich powieści. Przejeżdzając przez Odeceixe zmierzamy ku okolicznej plaży – Praia de Odeceixe. Droga wije się wzdłuż rzeki Seixe, formalnie wyznaczającej granicę między regionami Algarve i Alentejo.
Sama plaża to kolejny majstersztyk natury, na opisanie którego brak słów, mogących choć częściowo oddać urok miejsca. Choć moim umysłem bardziej zawładnęła plaża Monte Clerigo, niemniej i tutaj wypada tylko przyklasnąć twórczym zdolnościom matki natury.

Wymarzony region portugalskiej włóczęgi 2010-10-22
Jestem ciekaw kryteriów, jakimi kierowano się dokonując podziału na poszczególne regiony Portugalii. Wydaje się, że rozgraniczenie jej regionów, a przynajmniej tych południowych, mam tu na myśli Algarve i Alentejo, dokonano nie w sposób zwyczajowy, jak to wszędzie ma miejsce, uwzględniając czy to drobne różnice kulturowe, społeczne, czy wreszcie geologiczne. Mam jakieś nieodparte poczucie, że jakieś zacne gremium stanęło w terenie i przyglądnąwszy się otoczeniu w sposób niezwykle precyzyjny rozdzieliło południową część Portugalii na dwie części. Niezwłocznie bowiem po przekroczeniu granicy obu regionów zauważam znaczne różnice. Algarve wita nas bardziej ujarzmioną rolniczą ręką, a mniej marsjańską przyrodą. Mijamy plantacje winnejlatorośli, w górę strzelają tyki podpierające chmiel, ciężkie jabłka kuszą czerwonością z mnogich tu sadów. Najwięcej tu jednak krzewów oliwnych, symetrycznie i gustownie pokrywających najmniejsze nawet wzniesienie. Niemniej Alentejo to przede wszystkim królewstwo dęba korkowego. Produkcja jego zaspokaja potrzeby połowy świata. Czerwone, obciosane z kory drzewa porastają każdy nawet najmniejszy leśny zagajnik. Wygląda to tak, jakby w Alentejo rosły wyłącznie czerwonokorzaste drzewa.
Alentejo było moim zaplanowanym i wymarzonym punktem portugalskiej włóczęgi. Do czasu rozszerzenia Unii Europejskiej było najbiedniejszym regionem wspólnoty. Zajmując ok. 1/3 powierzchni kraju, zamieszkane jest jednocześnie tylko przez 6% portugalskiego społeczeństwa. Już ta informacja pozytywnie napawała mnie na myśl o włóczędze po dzikich, wolnych od skomasowanej turystyki terenach. A Alentejo ma czym zachwycić. Oprócz cudownych agralnych widoków na morze słoneczników, chmielowy las, czy też plantacje winnejlatorośli, Alentejo zachwyca również pasmami górskimi Sao Mamede i Ossa, nieujarzmioną rzeką parku krajobrazowego Gwadiany. Ujmuje potencjalnych odbiorców piękna tego regionu także swą bogatą i barwną historią. Objawia się ona pozostałościami bytności starożytnych kultur, śladami okresu rzymskiej dominacji w tym rejonie, schedą po panowaniu arabskich Maurów, czy wreszcie bogatym dziedzictwem średniowiecza i okresu portugalskiego imperializmu. Na alentejańskich wzgórzach dominują cudowne, stare zamczyska, okolice przecinają majestatyczne akwedukty, w miejskiej zabudowie dominują bielutkie, niskie domki, regularnie zabielane przez dona de casas.
Alentejo to wreszcie prowincja słynąca z rzemiosła, rękodzielnictwa, produkcji rolnej. Szeroko znanymi są sery z Serpy, słodkie śliwki z Elvas, gobbeliny z Portalegre, ręcznie plecione maty z Arraiolos, czy wreszcie dywany z Reguengos.
Już na początku naszej styczności z prowincją Alentejo odrabiamy pierwsze lekcje portugalskiej historii, poczynając, jak to proces edukacyjny nakazuje, chronologicznie od czasów najdawniejszych. Na przedmieściach największego miasta wschodniego Alentejo – Santiago de Cacem, odwiedzamy miejscowość Mirobrigę. Znajduje się tutaj znane stanowisko archeologiczne z okresu epoki żelaza i czasów rzymskich.. W cieniu cyprysów ukrywają się pozostałości rzymskich łaźni, forum ze świątynią Diany z I-II wieku. Odczytywanie historii z zakopanych w glebie kamieni średnio do mnie przemawia. Wolę przerzucić kilka stronic książek portugalskiej historii i przenieść się wprost w okres lubianego przeze mnie średniowiecza. Miasto Santiago de Cacem związane było z zakonem templariuszy, czego śladem jest zamek górujący nad okolicą. Wzniesiony w okresie arabskim, odbity i rozbudowany następnie zgodnie ze średniowieczną architekturą warowną, mieści obecnie na swoim dziedzińcu … cmentarz, co było dla mnie, miłośnika sterty kamieni ujętej w formę zamku, nie lada zaskoczeniem. W zamkowe mury wbudowany jest piękny kościół Igreja Matriz. Samo miasto eufemistycznie mówiąc nie powala na kolana. Dodatkowo na jego negatywny odbiór wpływa głód coraz dobitniej dokazujący, którego nie ma niestety gdzie zaspokoić. Po raz kolejny przekonuję się o świętości idei siesty na portugalskiej ziemi, od której nie ma żadnych wyjątków. Zaskakującym widokiem, który odtąd cyklicznie będzie się powtarzał w każdym alentejańskim mieście, jest obraz obsiadujących ławki portugalskich doniów w beretkach. Widać na ziemiach dawnego końca świata plotkowanie to domena płci mniej ponoć urokliwej.

Serce Alentejo 2010-10-23
Do stolicy regionu Evory docieramy stosunkowo późno. Wieczorny spacer miejskimi uliczkami daje przedsmak atrakcji, które zobaczymy następnego dnia. Na nocleg obieramy komfortowy camping (ok. 10 E od osoby) położony w granicach miasta. Na trzy kolejne dni stanie się on naszą bazą wypadową ku penetracji alentejańskiego łona.
Rankiem rozpoczynamy dokładniejszą penetrację najciekawszego miasta Alentejo i jednego z najstarszych w całej Portugalii (ponad 2 tys. lat). Gdzie by nie spojrzeć natrafiamy na relikty historii, jest ona tu obecna na każdym kroku, przenikając miasto na wskroś. To historia ponadepokowa, nie jak w większości miasteczek alentejańskich ograniczająca się tylko do czasów średniowiecznych, ale bogata w spuściznę wielu epok. Evora posiadała status municipium już w czasach rzymskich, kiedy funkcjonowała pod nazwą Libertalitas Julia. Swój wyniosły status zachowała również i pod rządami wizygockimi, mauretańskimi, czy chrześcijańskimi. Po powrocie do portugalskiej korony była ulubionym miastem dynastii Aviz, przez wiele wieków szczycąc się pozycją drugiego po Lizbonie miasta w Portugalii. Jej historyczną, kulturową spuściznę dostrzeżono w UNESCO, zasłużenie wciągając miasto na listę wyróżnionych (już w 1986 roku). Najsłynniejszym zabytkiem miasta jest Świątynia Diany z II w. n.e., bedąca jednocześnie najlepiej zachowanym zabytkiem czasów rzymskich w całej Portugalii. Do dziś przetrwało 14 potężnych granitowych korynckich kolumn o kapitelach rzeźbionych w estremoskim marmurze. Fakt tym bardziej zdumiewający, zważywszy że przez kilka wieków w jej podwojach funkcjonowała … rzeźnia. Innym wyróżniającym się zabytkiem Evory jest katedra Se ( z XII w.), charakteryzująca się elementami przejściowymi między stylem romańskim a gotyckim. Wejścia do niej strzegą charakterystyczne XIV wieczne rzeźbione postacie apostołów. Mnie najbardziej zachwyciły piękne krużganki i równie urokliwy dziedziniec przyklasztorny. Katedra szczyci się tym, że tutaj właśnie poświęcono proporce na wyprawę samego Vasco Da Gamy. W mieście znajduje się jeszcze kilka ciekawych kościołów, jak Convento de Loios czy Sao Francisco ze słynnymi czaszkami i koścmi z Capelli dos Ossos (kaplica kości). Z innych miejsc wartych odwiedzenia na pewno należy nadmienić o siedzibie uniwersyteckiej w starej akademii jezuickiej, ozdobionej renesansowymi krużgankami oraz azulejos, przedstawiającymi wykładane tu nauki. Przechadzając się wąziutkimi uliczkami, wybrukowanymi kocimi łbami, nie spośob nie natrafić na kolumny akweduktu Aqua de Prata (srebrny akwedukt). W niektórych miejscach wysokość jego kolumn sprawia, że by pod nim przejść trzeba wykazać się nie lada zdolnościami gimnastycznymi. Zdumiewa, że część jego łuków wypełniają budynki mieszkalne. Miejscem wypoczynku dla znużonych wielogodzinnym spacerem kończyn może być uroczy ryneczek Praca do Giraldo, bądź centralnie położony Jardim Publico.
Włóczęga po mieście, wielogodzinne szwędanie się po jego zakamarkach, nawet najbardziej wprawnych piechurów może wprawić w zmęczenie. Być może to jest powodem narastającej, proporcjonalnie do przemierzonych kilometrów, niechęci do miasta. Z perspektywy czasu uważam jednak Evorę za miasto niebywale ciekawe, pozwalające na odbycie wielu ciekawych lekcji z zakresu różnych epok historii, stylów architektonicznych.

W średniowiecznych okowach 2010-10-23
Znużeni kilkugodzinnym spacerowaniem miejskimi uliczkami Evory postanawiamy, zgodnie z pierwotnymi założeniami, uciec wprost w objęcia prowincji. Tylomaż cudnymi zachodami słońca uraczyła nas Portugalia, do tej póry głównie w prowincji Algarve, że niecierpliwie wyczekujemy kolejnego. Tym razem w zupełnie innej, bo średniowiecznej atmosferze. Niedaleko hiszpańskiej granicy, w odległości około 40 km od Evory, znajduje się jedno z najpiękniejszych średniowiecznych zamczysk Portugalii. Niesieni zachwytami płynącymi ze stronic przewodników, nie omieszkamy ominąć tego miejsca, czyniąc je tym samym punktem obowiązkowym, magnesem naszej wyprawy. W niedługim czasie, na tyle jednak wcześnie by zdążyć przed zachodem słońca, docieramy do miejsca przeznaczenia. Wyrastające nad okolicą wzniesienie zajmuje osada jakby żywcem przeniesiona z wieków średnich. Za jej murami aż chłonie się historię miejsca, czy to klucząc uliczkami brukowanymi kocimi łbami , czy podziwiając fasadę starych budynków. Mnie jak zwykle w takich chwilach nachodzą pytania o walory strategiczne miasta. Ciekaw jestem, czy będąc usytuowanym na tak niespokojnym pograniczu, jednocześnie stosunkowo strategicznie ufortyfikowanym, zostało kiedykolwiek zdobyte. Odpowiedź na pytanie odnajduję dopiero po powrocie do domu. Już Rzymianie zajęli pierwotną osadę, by następnie w okresie arabskiej konkwisty wpadła w ręce arabskie. Dopiero pomoc templariuszy pozwoliła na odbicie twierdzy z rąk Maurów w 1232 roku. Za zasługi osada przyznana została w ręce zakonników. Po powrocie do portugalskiej korony i ustaniu hiszpańskiego zagrożenia miasto straciło na znaczeniu. Być może dzięki popadnięciu w odmęty zapomnienia, miasto aż do dzisiaj eksponuje swe średniowieczne walory. Szwędając się urokliwymi uliczkami docieramy we właściwym momencie na zamek, by podziwiać słońce zachodzące raz kolejny nad kresami Starego Świata. I tym razem zachodzi ono jakoś dostojnie, jakby świadome, że kilku zmanierowanych turystów uczyniło sobie za punkt honoru wykazanie, że właśnie w Portugalii zachodzi ono najpiękniej.

Warowniane węzły 2010-10-24
Kolejny dzień portugalskiej eskapady zapowiada się niezwykle aktywnie. W przeciwieństwie do dnia poprzedniego, gdy tylko wieczorem użyliśmy samochodu, by przenieść się poza Evorę, dzisiaj będziemy w drodze praktycznie cały dzień. Dlatego też wyruszamy możliwie dla nas najprędzej, co rzecz jasna nie świadczy, że bladym świtem. Kierujemy się ponownie ku hiszpańskiej granicy, tym razem jednak w północno-wschodnim kierunku. Pierwszy postój czynimy w warownej osadzie Evoramonte. Największą atrakcją osady jest wzniesiony w 1160 roku, na fundamentach rzymskiego fortu, gotycki zamek. Po trzęsieniu ziemi z 1531 roku przebudowany został w stylu manuelińskim na wzór francuskiego Chambord. Charakterystycznym śladem owych rekonstrukcji architektonicznych są znajdujące się na fasadzie budynku słynne węzły dynastii Braganca. Osada Evoramonte jest na tyle malutka, że kilkuminutowa włóczęga pozwala zajrzeć we wszystkie tutejsze zakątki.

W marmurowym mieście 2010-10-24
Po kilkunastominutowej przejażdzce docieramy do znacznie większej miejscowości Estremoz. Okolica słynie z kamieniołomów marmurowych, stąd do Estremoz przyległa łatka “marmurowego miasta”. Portugalia jest drugim po Italii (słynne marmury z Carrary) eksporterem marmuru w świecie. 85 % krajowej produkcji pochodzi właśnie z okolicy Estremoz. Miasto korzysta ze swego położenia. Nie dziwi więc, że większość elewacji miejskich budynków wykonanych jest z tego surowca. Jednocześnie sprawia to, że charakterystyczne elewacje z azulejos są tutaj jakby mniej eksponowane.
Miasto składa się z wyraźnie odróżniających się dwóch części. Starsza, górna była niegdyś siedzibą króla Dionizego I, który właśnie z Estremoz zarządzał krajem. Pozostałością królewskiego zamku jest majestatycznie prężący się ku górze stołp Torre das tres Coroas. Panorama okolic widziana z jego szczytu przynosi tradycyjne alentejańskie widoki na plantacje oliwek. Mnie wzrok ucieka ku pobliskiej dzielnicy romskiej, która mimo wszechobecnej biedy, po ulicach się tu tułającej, może się podobać. Okrężną drogą wracamy ku dolnej części miasta. Dziadkowie w beretkach spędzają niedzielne przedpołudnie na grze w boule, bądź na tradycyjnym plotkowaniu. Mnie przypadła do gustu cała masa starych Peugeotów i Renaultów z gracją sunących ulicami marmurowego miasta.

W królewstwie śliwek 2010-10-24
Z królewstwa marmurów kierujemy się wprost do królewstwa … śliwek, a konkretnie zielonych renklod. Bo między innymi z nich miasto Elvas słynie. Mnie jednak nie śliwki w głowie, gdy podziwiam ogrom miejscowego akweduktu. Aqueducto de Amoreira mający 8 km długości, 843 łuki akwedukt wzniesiono w latach 1529-1622 dzięki lokalnemu podatkowi real de aqua. Otoczony zapachami i kolorami żółtych kwiatów zdaje się tonąć w ich objęciach. Miasto od zarania znajdowało się w niezwykle zapalnym miejscu. Jego strategiczne położenie zdawali się dostrzegać wszelcy zarządcy miasta, czy to rzymscy, portugalscy, arabscy, czy hiszpańscy. Stąd miasto wraz z kolejnym podbojem wzbogacało się o nowe fortyfikacje i budynki militarne. Może się wydawać niepojętym, że na stosunkowo niewielkiej powierzchni pomieścić się może aż tyle budynków o tym charakterze. A znajdują się tutaj aż dwa potężne XVII wieczne bastiony połączone osłonowym murem. Jest także średniowieczne castello. Nie wiedzieć czemu w stanie co najmniej zaniedbanym. Chyba najciekawszymi elementami militarnej zabudowy miasta są prężące się dumnie jak pawie machikuły. Wewnątrz miejskich murów niewątpliwie wartym odwiedzenia jest ryneczek Praca de Republica oraz niedaleki marmurowy pręgierz, obecny w większości alentejańskich miast. Widać nie popłacało podkradać słynnych śliwek z Elvas.

Górska warownia wprost ze Średniowiecza 2010-11-08
Z wszystkich warownych miasteczek widzianych dnia dzisiejszego, Elvas zdawało się najbardziej zachwycać. Wydawało się jednak, że największa atrakcja dnia, jak zwykle przeznaczona do kosztowania o zachodzie słońca, dopiero na nas czeka. I w istocie tak było. Rysujące się na horyzoncie góry Serra de Sao Mamede dostarczają widoków zieleńszych niż oferowane przez spalone słońcem okolice Evory. Kierujemy się ku położonemu na jednym z wierzchołków (862 m n.p.m.) warownemu miasteczku Marvao. To, jak zachwalają przewodniki, jedno z najwspanialszych miejsc regionu Alentejo. Panorama rozpościerająca się z miasteczka zachwyca, dostarczając znowu innych widoków niż poprzednio. Tym razem pobudką do entuzjastycznych uniesień są widoki szczytów gór Sao Mamede czy nawet oddalonych hiszpańskich Serra de Estrela. Poświata zachodzącego słońca, padająca na naprzeciwległe wzniesienia dodaje im jeszcze uroku, choć wydawać by się mogło, że jego granice zostały już osiągnięte. Piękna kilkudziedzińcowa cytadela umożliwia stosunkowo długi spacer miejskimi murami. Oczywiście wzbogacony o odwiedziny każdego z machikułów i tutaj dumnie się prężących. Widać stąd niesamowicie kolorowy fragment parku tonącego w zieleni i kwiatach różnorakich kolorów, widać dalej urokliwy kościółek Igreja Matriz. I tutaj zegar zdaje się zepsuł, zatrzymując wskazówki na etapie średniowiecza. Wydawało się, że widziana wczoraj średniowieczna twarz osady warownej w Monsaraz będzie topową wizytówką moich portugalskich wojaży. To co zobaczyłem w Marvao ujęło mnie jeszcze dobitniej. A zdawać by się mogło, że stan uniesienia, wrzenia umysłu pod wpływem pozytywnych bodźców wizualnych ma swoje granice.
P.S. Tak poważny wydawca przewodników jak National Geographic załącza miasto w poczet miejsc objetych patronatem UNESCO, dodając tym samym miastu dodatkowego splendoru. Tym czasem nawet samo UNESCO nic o tym fakcie nie wie. Widać wydawca przewodników wie więcej :), co nie zmienia faktu, że miasto na takie wyróżnienie jak najbardziej zasługuje.

Kamienna mistyka 2010-10-25
Po trzech nocach na Campingu Evory, który nota bene bardzo zachwalam i polecam, opuszczamy okolice Evory. Nim skierujemy się ku atrakcjom południowego Alentejo, zbaczamy jeszcze trochę na zachód, by, głównie na życzenie Agnieszki, odwiedzić kromlech Almendres. Cała okolica Evory wręcz najeżona jest kamiennymi ostańcami, przywołującymi w myślach czasy druidów. Kromlech w Almendres jest z nich najbardziej znany. (95 menhirów ustawiono w owal, współgrający z porami równonocy). Człowiek XXI wieku coraz mniej dowierza mistyce, niemniej cisza panujaca w tym miejscu, tworzy taki nastrój, że i racjonalizm prycha na bok przed światem magii wdzierającym się w umysł.
W drodze powrotnej zatrzymuje my się jeszcze przy pojedynczym 8 metrowym menhirze. Ten nie wywołuje już w umyśle takiego spustoszenia.

Moura - niezła dziura 2010-10-25
Wracamy do świata rzeczywistego, kierując się ku największym atrakcjom południowego Alentejo. Na pierwszy ogień idzie Moura. Nim tam jednak docieramy, podziwiamy, szkoda że tylko z drogi, piękny zamek w Portel.
Sama Moura... No cóż, pierwszy argument przeciw mojej, dnia poprzedniego wysuniętej, tezie, że w Portugalii najpiękniejsze są miejsca na literę M (Monte Clerigo, Monsaraz, Marvao). Moura niestety do takich nie należy. Generalnie nie polecam miasta jako miejsca celowych odwiedzin. Nie ma tu praktycznie nic ciekawego do zobaczenia. Spacer po mauretańskiej dzielnicy Mourarii, owszem interesujący, niemniej w samym Alentejo napotkałem wiele ciekawszych miejsc do spacerowania. Trochę rozczarowany, czekam co zafunduje nam stolica alentejańskiego sera - Serpa...

Najsłynniejsze z białych miast Alentejo 2010-10-25
A Serpa, ma co zaoferować, oj ma. To chyba najsłynniejsze z białych miast Alentejo, o których tak pięknymi słowami rozpisują się przewodniki. Bielutkie ściany niskich średniowiecznych domków odbijają promienie słoneczne. Kilka doń bieli domki, chcąc osiągnąć chyba efekt bielszej bieli. Pewnie przygotowują swoje rezydencje do corocznego konkursu na najbielszą uliczkę miasta. Krążenie pośród średniowiecznych uliczek, odzianych w bielutkie szaty, gdzie co rusz suszy się pranie, nie może nudzić, zwłaszcza że co krok natrafia się na jakąś atrakcję. A to XIII wieczny zamek, którego brama osypała się tworząc łukowate wejście w jego podwoje. Z pewnością w sposób obojętny nie przejdzie się również przez główną bramę miejską Portas de Beja. Zachwyca także piękny ryneczek Praca de Republica, czy XV wieczny kościół Convento de San Antonio z pięknymi azulejos wewnątrz. Wizerunkowi miasta uroku dodają wreszcie i tu obecne stare pojazdy, a nawet cygańskie “karoce” zaprzągnięte w muły. Serpa naprawdę może się podobać, warto zboczyć z trasy by odbyć spacer w serpskiej bieli średniowiecznych uliczek, czy choćby skosztować słynnego serpskiego sera owczego.

Fantazje alentejańskiego nieba 2010-10-25
Opuszczając Serpę staralismy się znaleźć drogę wiodącą ku kanionowi Pulo de Lobo ( Wilczy Skok), gdzie w cudownej scenerii przyrody Gwadiana, największa rzeka tej częśći Portugalii, tworzy naturalne spiętrzenie. Niestety, nawet mimo posiłkowania się cudami techniki, droga na tyle skutecznie ukryła nam się, że pozostało obrać inną na naszej drodze ku południowi. Dzięki temu, głównie dzięki nieustępliwości Agnieszki, udało nam się odwiedzić nieczynną już kopalnię złóż mineralnych w Mina de Sao Domingo. W ciągu kilku wieków funkcjonowania tuaj wyrobiska wydobyto ponad 25 milionów ton rudy. Obecnie podziwiać można pozostałości kopalni z dawnymi budynkami mieszkalnymi, żurawiami i wieżami wydobywczymi. Niemniej największe wrażenie budzi jeziorko wypełniające dawny dół wydobywaczy, otoczone wałami ziemi w różnorakich odcieniach brunatnobrązowych. Dzięki osypywaniu się ich do jeziorka, jego barwa przybiera podobnież niespotykane kolory.
Ścigająca nas od początku dzisiejszego dnia ulewa, zdaje się mijać południowo-wschodnie Alentejo. Jedynym jej śladem jest mieniące się błękitami niebo. Postanawiamy wykorzystać sprzyjającą aurę na piknik na świeżym powietrzu. W otoczeniu jeziorka, pod wrażeniem zjawisk czyniących się na niebie, smakuje on wyśmienicie. Z tego samego względu kilkukrotnie zatrzymujemy się w trasie, by podziwiać owe niebiańskie szaleństwa.

Ukryty klejnot Alentejo 2010-10-25
Po niedługim czasie docieramy do miejsca naszego przeznaczenia. Miejsca, po którym wiele sobie obiecywałem, gdzie zachód słońca miał smakować co najmniej tak wybornie, jak poprzednie na portugalskiej ziemi. Przewodniki określają Mertolę, bo o ową miejscowość tu chodzi, jako ukryty klejnot Alentejo, miejsce gdzie chrześcijaństwo kroczy bark w bark ze spuścizną islamu. Twierdzą, że “panorama miasta z solidnymi murami i górującym nad całością zamkiem sprawia niezapomniane wrażenie”. Do mnie najbardziej przemawiała pierwsza litera w nazwie miasta. Ilekroć, poza jednym wyjatkiem (Moura), docieraliśmy do miejsca, którego nazwę jako pierwsza wyznaczała litera M, zawsze byliśmy pod nieprzenikającym jego wrażeniem. Tak było i tym razem. Fakt ten uświadomiłem sobie niezwłocznie, kiedy tylko wyjeżdzając zza jednego z zakrętów, zobaczyliśmy panoramę miasta, zamek majaczący na jego szczycie, potężny most spinający brzegi spokojnej w tym miejscu Gwadiany. Miasto otoczone górami, tuli się w granicę wyznaczoną rzeką, a ich stromymi stokami. Widok na tyle na mnie podziałał, że postanowilem resztę drogi pokonać piechotą. Chciałem korzystać z uroków dostarczanych tu w mnogich ilościach przez naturę, a jednocześnie odnaleźć ślady bogatej historii miasta. A tej w Mertoli co niemiara.
Historia miasta sięga czasów fenicjan, którzy założyli tu osadę. W okresie rzymskiej dominacji miasto nazywane Myrtilis, było ważnym portem rzecznym obsługującym mineralne złoża z Mina de Sao Domingos. Z czasów tych zachowały się m.in. fragmenty dawnej przystani ze słynną Torre del Rio. Najsłynniejszym z kolei zabytkiem okresu mauretańskich rządów jest przepiękny kościół Igreja Matriz. Dawny meczet został w stanie nienaruszonym przekwalifikowany na świątynię chrześcijańską. Zachował się m.in. mihrab wskazujący kierunek Mekki. Śladów arabskiej bytności, której w Mertoli multum, poszukać można w Museu Islamico, czy wielu warsztatach rzemieślniczych, wytwarzających dobra z charakterystycznymi arabskimi motywami. Z okresu panowania w mieście zakonników Św. Jakuba pochodzą ruiny zamku (1292 r.), górującego nad miastem. Niestety zamek jest dzisiaj, jak w każdy poniedziałek, nieczynny. My hołdujemy zasadzie “Polak potrafi”, dzięki czemu forsując zamkowe mury, a dziewczyny wykorzystując lukę nad bramą, dostajemy się w obręb zamkowych murów. Dziedziniec nie wprawia w zachwyt. Co innego panorama miasta i mostu spinającego Gwadianę, ukazujące nam się w cudownej poświacie zachodzącego słońca. Raz kolejny słońce, osiagając kres swojej codziennej europejskiej wycieczki, funduje nam widoki zapierające dech w piersiach.

Z powrotem w Algarve 2010-10-26
Na noc docieramy do Taviry, miasta regionu Algarve. Tym samym jestesmy coraz bliżsi zatoczenia pętli w naszej portugalskiej włóczędze. Szkoda, że piękne, dzikie Alentejo zostawiliśmy już za sobą. Pozostaje nam ostatni dzień, by nacieszyć oczy urokami Algarve. Za plażami trochę się stęskniliśmy, więc damy upust leniwszym żądzą organizmu, osładzając sobie żal za utraconym klimatem alentejańskim.
Wieczorem i rankiem ostatniego dnia zwiedzamy Tavirę. Miasto słusznie uważane bywa za jedno z najciekawszych w regionie Algarve. Głównie dzięki oparciu się na wpływy postępu technicznego. Wolne jest od blichtru kurortu. Dominuje stara zabudowa, rozłożona głównie na brzegach rzeki Gilao. Śladem czasów rzymskich jest piękny siedmiołukowy most Ponte Romana, łączący obie części miasta. Podobać się mogą również górujące nad miastem ruiny zamku, oferujące ciekawą panoramę miasta, jak i kilka urzekających kościółków – zwłaszcza Misericordia czy Santa Maria. Przypaść do gustu mogą również urocze kamieniczki i pastelowe rezydencje miejskiej starówki. Miasto przyciąga powieścią największego ośrodka kulturalnego Algarve, organizującego masę koncertów i wystaw. Moim skromnym zdaniem to wraz z Lagos dwa najciekawsze miasta regionu Algarve.

Stan błogiego lenistwa 2010-10-26
Kolejnym odwiedzanym przez nas miejscem jest Olhao, właściwie jego okolice. Ponoć miasto zasługuje na rzucenie okiem. Niestety czas nagli, a chcemy jeszcze zachłysnąć się ostatnimi promykami słońca, wystawiając raz ostatni ciała na zbawienne działanie tychże. Po drodze odwiedzamy sklepik z asortymentem typowo algarvskim, przepięknymi azulejos, bialutkimi lampionami oraz glinianymi naczyniami.
Na miejsce plażowania obieramy pobliską miejscowość Fusetę, która słynie z szerokich białych plaży. Nie przemawiają one na tyle do wyobraźni, jak widziane na początku naszych wojaży plaże okolic Lagos, nie wspominając o plażach pustelniczego, dzikiego Costa Vincentina. Gdzie nie popatrzyć widać tylko pokłady piasku. Brak tutaj majestatycznych formacji skalnych, bruzd i innych wytworów procesów erozyjnych, czy potężnych klifów. Nie sposób zachwycać się owymi plażami, mając w pamięci cudowne widoki dawniej odwiedzonych plaż. Toteż czas spędzony w Fuzecie nie był zbyt rozciągniętym w czasie.

Ostatni zachód słońca 2010-10-26
Po południu docieramy do punktu kresowego naszych wojaży – Faro. Resztę dnia postanawiamy spędzić na pobliskiej wyspie Isla de Faro. I tutaj znajdują się równie idylliczne i spokojne plaże, jakże inne od choćby tych z zachodniego Algarve. Wąski pas lądu pozwala na zażywanie słonecznych kąpieli z obu stron wyspy, choć zdecydowanie ciekawszym miejscem jest plaża wystawiona bezpośrednio na morskie oddziaływanie. Oferuje bowiem panoramę wolną od widoków urbanistycznych, szalejących motorówek, wprost na morski bezkres. Podziwiamy ostatni zachód słońca, kolejny z całej masy smakowicie serwowanych nam przez naturę.
Wieczorem włóczymy się jeszcze uliczkami Faro, by po nocy spędzonej na lotniskowej ławce, drogą powrotną przez Bergamo, wrócić w polską chłodną, deszczową jesień.

EPILOG 2010-10-27
Wróciłem... Zobaczyłem ów magiczny skrawek starego świata. Niestety nie znalazłem odpowiedzi na pytanie postawione na wstępie do niniejszej relacji – dlaczego Portugalia, mimo swoich niewątpliwych walorów, jest w skali Europy krajem zapomnianym i pomijanym w ruchu turystycznym. Patrząc w statystyki ruchu turystycznego, Portugalia pozostaje daleko w tyle za Francją, Hiszpanią, Włochami, Grecją, czy wieloma innymi krajami naszego kontynentu (nawet za Polską). Pamiętam też, że wielokrotnie spotkałem się z opiniami ludzi, którzy wizytowali ów kraj, niezbyt pochlebnie wypowiadającymi się o nim. Tymczasem moja portugalska włóczęga odbywała się pod nieustającym zachwytem nad walorami tego kraju. Częstokroć towarzyszył mi stan wybałuszonych oczu, niepohamowanego entuzjazmu, czy niekontrolowanych ataków wzruszenia. A im więcej uroku kraj ów roztaczał nade mną, tymbardziej dziwiłem się faktowi portugalskiego niebytu w europejskiej świadomości turystycznej.
Być może tradycyjny turysta, utożsamiający Portugalię z jej turystycznym bastionem w postaci regionu Algarve, pełnego blichtru, komerchy i innych przywar związanych z masową turystyką, może poczuć się rozczarowany portugalskim obliczem. Wszak i mnie Algarve jakoś wybitnie nie zachwyciło, a na jego w miarę pozytywną ocenę zapracowała głównie część, która akurat wyłamuje się z owych materialno - turystycznych okopów (wybrzeże Costa Vincentina). Mnie na szczęście było danym zobaczyć (głównie w Alentejo) inną portugalską twarz, pełną bezpretensjonalności, wrażliwości, niekłamanej swojskości, ludzkiej serdeczności. Zobaczyłem średniowieczne miasteczka, w których pod egidą drugiego tysiąclecia toczy się życie wprost z wieków średnich. Wąskie uliczki zamknięte w warownych murach zapraszają do odkrycia kart historii, która pięknymi zgłoskami była tu pisana. Gdzieś przebiegnie kot, zaharczy stary peugeot, gdzieś usłyszeć idzie plotkarskie tony dziadków w beretach, słońce oslepi odbijając swe promienie w barwnych azulejos. Zza otwartego okienka małej kamieniczki dolatują zawodzące dźwięki fado. Gdzieś za zakrętem babcinka z wałkami we włosach bieli ściany bieluteńkiego już domu, gdzieś wreszcie para cyganów gna muła zaciągniętego w swoją karocę. Swojska twarz Portugalii, klimat dawnych, minionych lat, pozwalają na roztaczanie nostalgicznych wizji portugalskiej wielkości. Inne kraje stawiają na przyszłość, ładując eurocenty w ozłocenie starych ulic, w wypędzenie swojskości poza swoje miejskie mury. Portugalia przeciwnie, realizując typowo portugalską ideę saudade, zachęca do odbycia wycieczki śladem walorów, być może już nie trendy we współczesnych czasach, ale niewątpliwie pobudzających sferę wrażliwości. W Portugalii, tej swojskiej, prawdziwej Portugalii, nie trzeba otwierać przewodnika, by poczytać rozdział o historii tego miejsca, tutaj ta historia jest wszechobecna, tutaj jest się częścią tej historii. Tutaj czas się zatrzymał...
Komu wreszcie walory duchowe nie przemówiły do świadomości, temu nadmienić należy o zaletach praktycznych wizyty w Portugalii. Podróżowanie po krańcach Starego Świata jest czynnością niebywale przystępną dla portfela. Bezpłatne parkingi, toalety, częśtokroć brak opłat za wstęp do atrakcji turystycznych, niesamowicie wysoki standart bazy noclegowej przy równocześnie niskich cenach, tani wynajem samochodów, dostępne cenowo restauracje, markety. W mojej ocenie Portugalia jest najtańszym turystycznie (być może poza Algarve) krajem starej unii, co przy walorach historycznych, krajobrazowych czyni ją miejscem niebywale atrakcyjnym dla potencjalnego turysty. Mnie Portugalia na tyle zachwyciła, że zamierzam odtąd częściej wizytować jej piękne łono.
P.S. Do Portugalii warto przyjechać wreszcie dla zachodów słonca. Tutaj na krańcach Starego Świata, można być pewnym doświadczenia cudownych, niezapomnianych i pełnych romantycznych uniesień pożegnań europejskiego słońca z kolejnym z codziennych dni jego umilającej nam życie pracy na niebiańskim firmamencie. Czy to na skraju strzelistego klifu, czy w średniowiecznej warowni, słońce zachodzi w Portugalii pięknie i dostojnie. Tak dostojnie, jak tylko Portugalia, zapomniana, pogrążona w historii, przesycona urokliwą swojskością, potrafi być.
Podziękowania dla miłych towarzyszy portugalskiej włóczęgi - Kasi, Agnieszki i Marcina...
Zaloguj się, aby skomentować tę podróż
Komentarze
-
Dzięki za ciekawą relację i wspaniałe zdjęcia. Na pewno zachęcają one do odwiedzenia tego krańca Starego Świata. Pozdrawiam.
-
Wspaniała relacja, w 8 dni aż tyle. Może kiedyś.. pozdrawiam tadek
-
Nie odpowidziałem na zadane pytanie, co też niniejszym nadrabiam. Nasza podróż trwała 8 dni. Mimo,że tak krótko, wiele na ten czas zobaczyliśmy
-
Dzięki Smoku za miłe słowa.
Jak widzisz, taka juz moja natura, że generalnie odwiedzam miejsca top turystyczne z mniejszym entuzjazmem niż te ukryte, często przykurzone, ale przez to wolne od przywar konsumpcyjnej turystyki. Mój entuzjazm niestety nie idzie w parze z iloscią hoteli stawianych na niegdyś cudownym dziewiczym wybrzeżu czy plaży. Byc może jestem ostatnimi czasy zanadto tendencyjny, sam to zauważam, wielokrotnie pisząc negatywnie o materialnym, zgubnym aspekcie turystyki, ale szlag mnie trafia widząc co pogoń za pieniedzmi z turystycznej kieszeni robi z niegdyś cudownymi, dzikimi miejscami. Stąd blizej mi ostatnimi czasy do tych bastionów dzikiej, niezniszczonej natury, niż ku rozsławionym przez turystyczne katalogi miejscom. Wiem, że w takich miejscach znajdę jeszcze rozkosz dla oczu płynącą z podziwiania świata w stopniu mniej zindustrializowanym niż w tych topowych miejscach. Znajdę tam oryginalny,serdeczny i nie nastawiony na turystyczną kieszeń uśmiech, odkryję cudowną, nie pisaną na pierwszych stronach przewodników historię. W Portugalii moje duchowe potrzeby zostały zaspokojone właśnie w prowincji Alentejo. Podobnie ujęła mnie potęga natury na wybrzeżu Costa Vincentina. Rozsławione plaże Algarve, mimo oczywistego uroku, nie licują z naturalnym pięknem Vincentiny. Tam już konsumpcyjny nowotwór niszczy prawdziwe piękno.
Co do samej Portugalii, rzeczywiście aż dziw bierze. Portugalia swoją, jak pisałem w relacji, swojskością, historyczznyą szatą, wreszcie cudownymi plażami, potrafi oczrować i sprawić, że chce się tam wracać.
Ten wielbiony przez Ciebie Meksyk czeka w kolejce, znajduje się w niej całkiem wysoko, za kilkoma azjatyckimi i z racji funduszy również europejskimi destynacjami. -
Cóż za poetycki język i cały mieszek zachęcających do podróży informacji. Osobiście bardzo lubie zobaczyć historię w postaci rozmaitych reliktów, bo zawsze mi to bardzo działa na wyobraźnię, więc doceniam Twoją w cierpliwość i wnikliwośc w wyłuskiwaniu takich właśnie miejsc, które choć nie zawsze sa znane i oczywiste dla wielu, to zawsze stanowia dobrą ilustrację do ciekawej lekcji historii. Dla mnie takim miejscem ciągłych niespodzianek w miejscach odludych i mało uczęszczanych jest Meksyk. Jak nie coś kolonialnego, to prekolumbijskiego, albo wulkan, albo kanion, albo jeszcze inne dziwo... W sumie az dziw bierze, ze taka mala Portugalia ma tyle roznorodnych krajobrazów i historii z roznych epok. Gratulije Ci pieknej opowieści, wspaniałej podróży i takiego uroczego towarzystwa... :-)
P.S. Nie doczytalem jak dlugo trwala Wasza podroz, tak przez ciekawość... :-) -
Dziękuję za miłe słowa. Podziwiam przebrnięcie przez zdjęcia, fakt dużo ich. Niemniej ich liczbę i tak ograniczyłem, a te które zamieściłem wydają mi się niezbędne dla dopełnienia relacji testowej.
Plaże zachodniego wybrzeża, konkretnie Costa Vincentiny, uważane bywają za jedne z najpiekniejszych w Europie. Sprawdziłem, wiem co mówię ja i co przewodniki, a te opisuja je w jeszcze nadobniejszych słowach uznania niż ja. Dzięki temu, że objęte są ochroną jako rezerwat przyrody, nie ma tu możliwości zabudowy turystycznej, tym samym masowa turystyka wraz ze swoimi przywarami tu nie dociera. Dominują tylko głosy przyrody, dudnienie fal o skały, ptasie trele. Ludzi zbytnio nie uświadczysz, a jeżeli tak to w zasadzie tylko bratnie dusze, spragnione relaksacyjnego spokojnego wypoczynku na cudownym łonie natury.
Co do Lagos, mnie się podobało. Fakt, że byłem w okresie, gdy praktycznie nie było turystów, więc i mój punkt zapatrywania jest inny. Ale podobnie nie było turystów w Portimao choćby, a ono do gustu mi nie przypadło. Lagos to miasto przesiąknięte historią, obecną na każdej ulicy. Między innymi tym mnie ujęło. W wielkich turystycznych kołchozach typu Portimao czy Albufeira jej niestety brak. Poza tym Lagos to punkt startowy dla cudownych plaż, moim zdaniem urokliwszych niż w innych częściach południowego Algarve. Oczywiście porównania z Costa Vincentina nie wytrzymują, niemniej są urocze.
Oprócz plaż, co nadmieniam w tekście, zachwyciły mnie swojskie klimaty Alentejo, to zaiste wspaniały region, dzikiej, prawdziwej, często średniowiecznej Portugalii. -
wspaniała relacja !! mnie również zachwyciły plaże na zachodnim wybrzeżu Portugalii cudownie dziewicze w porównianiu ze skomercjalizowanym południem, natomiast trochę inaczej odebrałam Lagos ale my byliśmy w sierpniu kieby było zalane przybyszami z UK :) jeszcze jeden wieeeeelki plus :)
-
Z wielką przyjemnością przeczytałam! Na zdjęcia wrócę na pewno.
Portugalię znam na razie tylko z opowieści znajomych i z odwiedzin w Lizbonie, która mnie bardzo chwyciła za serce.
Wcześniej czy później, na pewno dotrę tam, a póki co, zachwycam się Twoją podróżą ;) Pozdrawiam